Podróż Tam gdzie nie ma drzew - dookoła Islandii
Podróż miała się nazywać „Moja droga Islandia” co jednak uznałem za zbyt oczywiste. To, że Islandia jest jednym z najdroższych krajów na świecie, a z pewnością najdroższym, w którym byłem, to truizm. Jeśli pół litra piwa w knajpie kosztuje 1000 ISK, czyli około 40 złotych, a hamburger z frytkami i colą w knajpce przy stacji benzynowej 2000 ISK, to nie bardzo ma sens więcej tracić czas na takie kwestie.
Wyjazd na Islandię był jednym z pierwszych pomysłów na podróż poza stały ląd pomijam takie kierunki jak Egipt czy UK), jaki przyszedł nam do głowy na początku tego stulecia. W 2003 roku kupiłem w jednej z zagranicznych księgarni internetowych dwa anglojęzyczne przewodnik (polskich wtedy nie byłem w stanie namierzyć), które przeleżały całe 10 lat na półce, obrastając w egzotyczne towarzystwo. Australia, Nowa Zelandia, Peru, RPA, Namibia, Japonia wepchały się w kolejkę i zepchnęły Islandię w dół listy. Co jakiś czas zerkałem na nie, ale różne zdarzenia powodowały, że temat ciągle spadał z listy. Z perspektywy czasu oceniam to jako dobry zbieg okoliczności, bo jestem pewien, że na początku nie byliśmy przygotowani do samodzielnego podróżowania. Wiele zorganizowanych wycieczek dało nam możliwość oceny własnych możliwości, oczekiwań i dorośliśmy do pójścia „na swoje”.
Ale zacznijmy od początku. Japońska (nomen omen :)) filozofia Kaizen mówi, że „Nawet najdłuższa podróż zaczyna się od pierwszego kroku.” W naszym wypadku pierwszym krokiem był telefon od moje koleżanki Doroty (Doroto - DZIĘKUJĘ !), która poinformowała mnie, że są tanie bilety na Islandię. Przekonałem się przy okazji o słuszności złotej myśli „czas to pieniądz”, ponieważ kilka dni zastanawiania kosztowało nas kilkaset złotych, ale pod koniec grudnia ub. roku kupiłem bilety na II połowę czerwca i zaczęliśmy powoli przygotowywać się do podróży.
Spędziłem mnóstwo czasu na grzebaniu w przewodnikach, w „Internetach” i różnych źródłach aby ustalić co można zobaczyć w ciągu 12 dni i ustalić ogólny zarys podróży. Konsultowałem się z niektórymi z Was (dziękuję za porady, Smoku – szczególne podziękowania) i w końcu powstał plan wyjazdu. Wiedzieliśmy, że czekają nas białe noce, a dodatkowo wszędzie czytałem, że wiosna (bo czerwiec to na Islandii wiosna) jest najpiękniejszy ze względu na kolory wegetacji, która na tej wyspie jest i tak dość specyficzna.
Plan mnie więcej jak niżej:
(D01) 18.06 – przylot wieczorem z Berlina (WoW Air), zwiedzanie wieczorem Reykjaviku. Nocleg Reykjavik
(D02) 19.06 – zwiedzanie Reykjaviku, Hafnarfjordur, wycieczka na wieloryby. Nocleg Reykjavik
(D03) 20.06 – wypożyczenie samochodu terenowego, przejazd do Akureuyri drogą Kjolur. Po drodze Gulfoss, oaza termalna Hveravellir i farmy Glaumbaer. Nocleg Akureyri
(D04) 21.06 – promem na Grimsey, koło podbiegunowe. Nocleg Akureyri
(D05) 22.06 – Myvatn i okolice, rejon Krafla. Nocleg Akureyri
(D06) 23.06 – rezerwat Jokulsa (kanion Asbyrgi), Detifoss, Selfoss, rezerwowy termin na wieloryby z Husavik. Nocleg Akureyri.
(D07) 24.06 – podróż w głąb interioru F88/F902, Askja. Nocleg w samochodzie lub na kempingu w okolicy Kverkfjoll
(D08) 25.06 – zwiedzanie Kverkfjoll, przejazd F903/F910, nocleg w Reydarfjordur (wschodnie fiordy)
(D09) 26.06 – przejazd do Vik i Dyrholaey. Po drodze Jokulsarlon, Svartifoss, SKogafoss. Nocleg w Skogar.
(D10) 27.06 – przejazd drogą F208 wokół Katla, Landmannalaugar, dalej Heifoss, Stong i przejazd do Reykjaviku. Nocleg Reykjavik.
(D11) 28.06 – zamiana samochodu na zwykły, „Złoty Krąg”, Þingvellir, Strokkur, drugi raz Gulfoss, powrót do Reykjaviku. Nocleg Reykjavik.
(D12) 29.06 - zwiedzanie półwyspu Reykjanesta, Keflavik, Blue Lagoon, zejście (zjazd) do wnętrza wulkanu Thrihnukagigur. Nocleg w Reykjaviku.
(D13) 30.06 – rankiem wylot do Berlina
Jadąc samemu można ten plan modyfikować na bieżąco, co okazało się koniecznie. Jednak nie dlatego, że plan był zbyt ambitny (niektórzy, z którymi go konsultowałem twierdzili, że jest niemożliwy do zrealizowania), ale z powodu pogody, która zmusiła nas do zmiany trasy w II części wyprawy. Finalny zrealizowany plan znajdziecie na końcu podróży. Wkleję tam także linki do przydatnych stron internetowych, na których można i trzeba szukać bieżących informacji o pogodzie itp.
Na początek kilka uwag natury ogólnej:
· Deszcz i słońce dzieli na Islandii 15metrów lub 15 minut – generalnie prawda. Deszcz i słońce potrafią się przeniknąć wiele razy w ciągu dnia. Niestety nie oznacza to, że nie może padać przez dwa dni bez przerwy.
· Czerwiec jest miesiącem z najmniejszą średnią opadów – zapewne prawda. Nie chcę wiedzieć jak wyglądają miesiące powyżej średniej.
· Drogi terenowe są przejezdne od początku lata – prawda, jednak definicja „początku lata” jest bardzo umowna. W zależności od ciężkości zimy, niektóre drogi są otwierane nawet z początkiem lipca, a mimo to można jechać przez pryzmy śniegu i nie dotrzeć do celu.
· Na wieloryby tylko z Husavik – prawda. Wycieczki na wieloryby z Reykjaviku to wyciąganie kasy od naiwnych, którzy nie mają możliwości pojechać na północ. Rozmawiałem z miejscowymi, którzy zdecydowanie twierdzą, że zobaczenie wieloryba w okolicach Reykjaviku to mniej więcej jak trafić na dzień bez deszczu. Za to w Husavik prawdopodobieństwo jest bliskie 100%.
· Islandczycy są bardzo przyjaźnie nastawieni – prawda. Wszyscy, z którymi mieliśmy okazję wejść w interakcję, włącznie z Panią Pastor w Akureyri, okazali się niezwykle mili i uczynni.
· Aby zobaczyć Islandię jeden wyjazd to za mało – PRAWDA w 100%. Islandia jest tak różna o różnych porach roku, że warto być tam co najmniej trzykrotnie. Raz na wiosnę, raz na koniec lata i raz na koniec zimy. W każdym z tych okresów można zobaczyć zupełnie inną Islandię, co oznacza, że dwa kolejne wyjazdy jeszcze przede mną (obawiam się, że bez mojej Żony, której jeden wyjazd wystarczył aż nadto …)
I to by było na razie na tyle z ogólników.
Pierwsze zdjęcia pokazują Reykjavik moimi oczyma. Podróżowanie w okresie białych nocy daje niezwykłą możliwość przeciągania wszystkiego w czasie. Nie ma zmroku, nawet w środku nocy można iść na spacer i OGLĄDAĆ, PATRZEĆ i WIDZIEĆ. Niestety nie ma szans na zorzę, ale to jest tak zwany kompromis.
Opisy znajdziecie przy zdjęciach, więc nie będę się powtarzał.
Jak się szybko zorientujecie, kolejność zdjęć nie oddaje do końca przebiegu naszej podróży. Postanowiłem przenieść koniec na początek :) POza tym jednym zabiegiem reszta jest mniej więcej zgodna z chronologią.
Zapraszam dalej.
Zwiedzanie Hafnarfjordur, najbardziej polskiego miasta na Islandii jest proste i można pojechać do niego autobusem. Odjeżdżają z przystanku w centrum przy Lækjargata. Co ciekawe, bilet można kupić u kierowcy, ale trzeba koniecznie mieć odliczone pieniądze. Nie wydają reszty. O ile pamiętam, bilet kosztował 350 ISK od osoby w jedną stronę i miał postać niewielkiego kolorowego kartonika, który zaraz po zakupie wrzuca się do kosza stojącego koło kierowcy. Pozostałe miejscowości na półwyspie Reykjanesta lepiej zwiedzać samochodem. Nie będę dokładnie opisywał trasy, od tego są zdjęcia.
Warto z pewnością zobaczyć koniec półwyspu, gdzie fale rozbijają się o wysokie klify, znajdujące się w sąsiedztwie pola geotermalne, Błękitną Lagunę (my z zewnątrz), jezioro Kleifarvatn, a także przejść się mostem między dwoma płytami tektonicznymi.
Po swoich doświadczeniach wydaje mi się, że tę wycieczkę lepiej zrobić na początku pobytu na wyspie. Po atrakcjach północy czy interioru, sam półwysep nie robi aż takiego wrażenia.
Z informacji praktycznych, na Islandii buduje się wiele nowych dróg. To co jeszcze niedawno było krętą szutrową drogą prowadzącą przez malownicze pola lawy, zastępowane jest przez szeroki asfalt. Warto kupić przed wyjazdem aktualną wersję atlasu drogowego Islandii (takiego papierowego) który nabyłem w "sklepie podróżnika".
Nie miałem co prawda jeszcze nigdy wcześniej do czynienia z tak wariackim układem kart w atlasie, ale wypożyczony z samochodem GPS miał mapy starsze o jakieś 5 wydań i w wielu miejscach według GPS jechałem po skałach, a w rzeczywistości pod kołami szumiał nowy asfalt. Jeśli się chce pojeździć samemu, to bez atlasu nie polecam.O Golden Circle napisano już tyle, że daruję sobie szczegółowy opis. Tłumy turystów, autokary, tłok koło Strokkur i Gulfoss (nie wiem, czy można odmieniać, więc zostawiam nazwy wprost). Szczególnie Gulfoss jest wart zobaczenia. W knajpce w pobliżu można najeść się tradycyjnej islandzkiej zupy warzywnej z mięsem za ok. 1000 ISK za porcję z możliwością nieograniczonej ilości dolewek. Ta zupa jest zresztą najbardziej typowym ‘eintopfem’ na Islandii. Jednak jeśli ktoś nie jest miłośnikiem jagnięciny, proponuję omijać szerokim łukiem.
Może średnia pogoda tego dnia, a może zmęczenie po wielu dniach spędzonych w samochodzie spowodowały, że nasze odczucia po wizycie w Þingvellir i na polu geotermalnym ze ś.p. Geysir i aktywnym Strokkur były przeciętne. Ale są to miejsca z gatunku „must see”, więc zostały zaliczone.
Oba rejony opisane dotychczas, czyli Golden Circle i półwysep Reykjanesta, są w programie większości zorganizowanych wycieczek na Islandię. Teraz przejdziemy, a dokładniej przejedziemy na tereny, których większość turystów zwiedzających Islandię w sposób zorganizowany nie jest w stanie dotknąć. A warto.Z Reykjavikiu zaplanowałem przejazd do Akureyri, drugiego co do wielkości samodzielnego miasta na Islandii. Są co prawda większe miasta, jednak wszystkie znajdują się w sąsiedztwie Reykjaviku i są de facto jego dzielnicami. Stąd 18-to tysięczne miasto wraz z przyległościami jest drugim co do wielkości rejonem urbanizacyjnym na Islandii. Jest to co najmniej zabawne, szczególnie z perspektywy mieszkańca 19-to tysięcznego miasteczka na północy Wielkopolski.
Wracamy jednak na Islandię.
Wynająłem samochód, jedenastoletnią Toyotę Landcriuser w wersji Arctic z 38” calowymi felgami i ruszyliśmy na północ. Najpierw sławną drogą numer 1 aż do Selfoss, gdzie zrobiliśmy zakupy, a potem ruszyliśmy na północ drogą 35. Po drodze pierwsze spotkanie z wulkanem. Niewielki wzniesienie koło drogi kryło w sobie malownicze jeziorko we wnętrzu wulkanu Kerið. Po krótkim postoju jedziemy dalej na północ. Mijamy pole geotermalne z gejzerem Strokkur, zakładałem, że jeszcze tu wrócimy pod koniec podróży, i zatrzymujemy się przy Gulfoss. Parking zapchany autokarami, busami i wynajętymi samochodami. W towarzystwie nieodłącznych meszek, które będą towarzyszyły nam już do końca podróży, gdy tylko znajdziemy się w pobliżu wody, idziemy zobaczyć podobno najbardziej malowniczy wodospad Islandii. Widok rzeczywiście nie rozczarowuje. Niestety słońca jak na lekarstwo i jedyne w miarę niezłe zdjęcie robię już w drodze powrotnej, kiedy pojawia się dosłownie na moment.
Po spożyciu tradycyjnej zupy z wkładką jagnięcą, ruszamy dalej na północ. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki droga asfaltowa przechodzi w szuter i znikają gdzieś ciągnące sznurem samochody i autokary. Możemy po raz pierwszy poczuć się naprawdę sami (no prawie). Nie miałem wcześniej doświadczeń z jazdą terenówką. To nowe doświadczenie i cieszę się, że zacząłem od drogi o mniejszej skali trudności. Uczę się prowadzić wielką Toyotę, która na asfalcie nieco myszkowała, ale na szutrze sprawuje się fantastycznie. Idzie do przodu jak przecinak. Sama przyjemność słuchać głębokiego pomruku diesla spod maski i obserwować cudowny krajobraz. Warto dodać, że na drogach szutrowych obowiązuje specjalna etykieta. Teoretycznie obowiązuje jakieś ograniczenie prędkości, jednak nie wiem jakie i nie zauważyłem aby ktoś go przestrzegał. Jednak na widok samochodu jadącego z przeciwka powinno się zwolnić aby nie ryzykować uszkodzenia szyb. Podobnie widząc w tumanie kurzu z tyłu zbliżające się światła, powinniśmy grzecznie zjechać na bok i ustąpić miejsca. Nie zawsze jest to możliwe, ponieważ często droga jest zbyt wąska i ma wysokie pobocza ułożone z kamieni odgarniętych z głównej trasy.
Wracamy jednak na trasę na północ. Obawiałem się trochę, czy plan przejazdu do Akureyri w jeden dzień nie jest zbyt ambitny, tym bardziej, że chcieliśmy zobaczyć po drodze jeszcze kilka miejsc, ale uprzedzając wypadki, udało się bez specjalnego pośpiechu.
Po drodze mijamy piękne jeziora i góry częściowo schowane w niskich chmurach. Na razie nie pada. Próbujemy zjechać do doliny Kerlingarfjöll podobnie przepięknej, otoczonej wysokimi górami. Niestety zaczyna padać i po dojechaniu na miejsce nic kompletnie nie widać. Zawracam na parkingu i jedziemy dalej na północ drogą F35. Przy okazji po raz pierwszy próbuję przejechać wpław przez średniej wielkości rzeczkę, choć nowy mostek jest nieopodal. Taki mały test. Bawię się jak dziecko, ale duszę mam na ramieniu. Pamiętam bowiem warunki wynajmu samochodu, w których stało jak wół, że co prawda mogę jeździć TYM samochodem po wszystkich drogach ‘F’ czyli terenowych i mam pełne ubezpieczenie, ALE ubezpieczenie nie obejmuje uszkodzeń powstałych podczas przekraczania strumieni, stawów, rzek i w ogóle wszelkiej wody. Dość zabawne biorąc pod uwagę, że poza drogą 35 i kilkoma bardziej komercyjnymi odcinkami szutrówek, nie ma możliwości nie przejeżdżać wpław przez rzeki. W interiorze nie ma mostów (poza naprawdę dużymi rzekami) i jest to konieczne. Czyli ryzyko w takich wypadkach bierzemy na siebie… Trudno. „No risk no fun”
Dalej w drodze zatrzymujemy się w Hveravellir, niewielkiej oazie ciepłej wody, leżącej kilka kilometrów na zachód od F35. Malownicze jeziorka bulgocą błotem i gorącą wodą, a liczne tabliczki ostrzegają przed zbaczaniem ze ścieżki, bo ziemia może mieć temperaturę powyżej 100 stopni. W Hveravellir widzimy po raz pierwszy tradycyjną chatę krytą torfem. Później zobaczymy ich jeszcze wiele. Zaliczam kąpiel w niewielkim baseniku przy zewnętrznej temperaturze kilka stopni na plusie i jedziemy dalej na północ. Docieramy ponownie do JEDYNKI i kierujemy się na wschód.
W miejscowości Varmahlid krótki wypad na północ do Galumbaer, gdzie znajduje się znany skansen z główną atrakcją, zespołem budynków zbudowanych z torfu. Ponieważ na Islandii nie ma drzew, torf stał się głównym budulcem na ściany zapewniając ciepło wewnątrz. Docieramy na miejsce tuż po 18-tej i nie ma już zwiedzania zorganizowanego, ale możemy swobodnie poszwędać się po farmie i zobaczyć domy z zewnątrz. Uprzedzając wypadki, jak wygląda farma wewnątrz zobaczymy kilka dni później w Stong.
Po zwiedzeniu farmy krótki postój na stacji benzynowej w Varmahlid i pędzimy dalej jedynką w kierunku Akureyri, gdzie docieramy około 22-giej.
Niezgodnie z chronologią zdarzeń, kilka fotek z Akureyri. Powstały w ciągu czterech dni pobytu w tym miasteczku. Akureyri potraktowałem jako bazę wypadową na północy. Z pespektywy czasu nie jestem zadowolony do końca z tego, że spędziliśmy tam aż cztery noce, ponieważ wygenerowaliśmy w ten sposób wiele dodatkowych kilometrów w samochodzie, co przy paliwożerności naszej Toyoty oznaczało spore koszty. Jednak założyłem, że zarezerwuję noclegi z góry, ponieważ chciałem oszczędzić czasu na szukaniu miejsca do spania w trasie. Przerabiałem taki wariant w Portugalii i wiem ile godzin straciliśmy w ten sposób. Krótka dygresja w kwestii noclegów. Reykjavik i Akureyri, a także nocleg w Reydarfjordur, z którego ostatecznie nie skorzystałem, rezerwowałem za pośrednictwem portalu Airbnb https://www.airbnb.pl/ czyli zdecydowałem się na noclegi „u ludzi” a przynajmniej tak mi się zdawało. W Akureyri było dokładnie tak jak się spodziewałem, czyli mieliśmy pokoik w domu starszej Pani, jak się okazało, emerytowanej Pani Pastor https://www.airbnb.pl/rooms/325373 Pokoik nie był duży, a łóżko zapewniało minimalny komfort dla dwóch osób, ale było czyściutko i bardzo domowo. Wcześniej nigdy nie korzystaliśmy z takiej opcji podróżowania, więc sami byliśmy ciekawi jak to będzie. Jona okazała się bardzo miłą osobą, chętnie rozmawiała na różne tematy, ale zachowała dystans i asertywność, szczególnie kiedy miała do przygotowania kazanie na niedzielę.
Samo miasteczko jest urokliwe, położone na końcu zatoki lub fiordu, otoczone całkiem wysokimi górami ze stacją narciarską. Centrum miasta da się obejść na piechotę w 10 minut. Nie powiem, aby poza ogólną atmosferą, podgrzaną nieco przez białe noce, zrobiło na nas wielkie wrażenie, ale wieczorny spacer po nabrzeżu w okolicy ciekawej architektonicznie sali koncertowej był całkiem przyjemny.
Po przyjeździe dość szybko poszliśmy spać, ponieważ jutro czekał nas wyjazd za koło podbiegunowe, na wyspę Grimsey. Liczyliśmy także na to, że po drodze upolujemy jakiegoś wieloryba, co od czasów pobytu w Nowej Zelandii, Australii i RPA było naszym marzeniem, a jak wspomniałem wcześniej, wyprawa na wieloryby z Reykjaviku skończyła się totalną klapą. Zobaczymy co czas przyniesie.
Na Grimsey można dostać się co najmniej na dwa sposoby. Można szybko i drogo samolotem z Akureyri lub z Reykjaviku, albo promem z Dalvik. Prom nie kursuje codziennie i warto dokładnie sprawdzić kiedy płynie. Stronę podam na końcu relacji. Prom wypływa o 9 z Dalvik, dociera na miejsce o 12-tej, a odpływa o 16-tej i z Dalvik znajduje się po trzech godzinach. Na miejscu są cztery godziny. Organizując podróż zastanawiałem się, czy to wystarczy, czy nie warto zainwestować w samolot, albo w nocleg na Grimsey. Teraz wiem (moim zdaniem), te cztery godziny wystarczają na to aby zwiedzić wyspę w stopniu wystarczającym turystycznie. Jeśli ktoś jest fanem obserwacji puffinów (maskonurów) lub innych ptaków gnieżdżących się na klifach Grimsey, można zaryzykować nocleg w hotelu przy lotnisku. Zapewne da się także przespać w jednym z kilkunastu (!) domów na wyspie, ale tego nie jestem pewien.
Wcześnie rano wyruszyliśmy do Dalvik gdzie dotarliśmy po około 45 minutach. Tym razem jechałem nieco szybciej, bo głupio by było spóźnić się na prom, a ze względu na dalszy plan podróży, powtórka nie była możliwa. Dojeżdżając do Dalvik z daleka widać spory prom. Szybki zakup biletów w kasie (na wszelki wypadek zarezerwowałem miejsca przez Internet jeszcze z Polski) i płyniemy. Rejs trochę się dłużył, ale przebiegł bez niespodzianek. Na promie za stosunkowo niewielkie pieniądze (ok. 600 ISK) można było kupić kawę, herbatę czy czekoladę „z wkładką”. Po godzinie rejsu wszystkich zdmuchnęło z pokładu i siedzieliśmy na wygodnych fotelach przysypiając w miarę możliwości.
Wysepka jest naprawdę niewielka i myśl o tym, aby tam mieszkać dłużej niż kilka dni budzi u mnie gęsią skórkę. Jedna „ulica” nawet asfaltowa o długości około kilometra, drugi kawałek asfaltu prowadzący do lotniska, przy ulicy kilkanaście, no może dwadzieścia domów i …. nic więcej. Przy porcie jedna knajpka, stacja benzynowa z jednym rodzajem paliwa, niewielki kościółek, budynek szkoły i ciągłe buczenie agregatu wytwarzającego prąd. W porcie kilka kutrów, jednak brak poważnego falochronu może świadczyć o tym, że nie zawsze da się z niego wypłynąć na połów.
Już w Dalvik ze zdziwieniem zauważyłem, że na tylnym pokładzie promu znajdują się trzy wielkie kontenery pełne dużych skał. Okazało się, że właśnie z tych skał budowany jest falochron wokół portu Grimsey. Ciekawe, że taniej jest je przywozić promem, niż pozyskiwać na miejscu. Jednak działania na miejscu wymagałyby ciężkich maszyn, a tych na miejscu nie ma. Drugim ciekawym ładunkiem promu był samochód osobowy. Zastanawiam się co poza prestiżem posiadania samochodu można mieć z niego na Grimsey. Ale auto to auto, do kościoła można w niedzielę zajechać…
W drogę powrotną prom był załadowany styropianowymi pudłami wypełnionymi rybami, co uzmysławia co jest źródłem (jedynym) dochodów mieszkańców. Przepraszam, nie jedynym, drugim są turyści, których na promie było ze 30 osób.
Po wyokrętowaniu prawie wszyscy ruszyliśmy wąską drogą wiodącą lekko pod górę - na północ. W okolicy lotniska znajduje się słup z wieloma drogowskazami, który wielu mylnie uważa, za granicę kręgu polarnego. W rzeczywistości to miejsce jest kilkaset metrów dalej na północ, choć ponoć krąg polarny zmienia swoje położenie.
Aby być pewnym, poszliśmy na północ najdalej, no prawie najdalej, jak się dało. Po drodze mnóstwo okazji do obserwacji maskonurów, mew i rybitw, które mają gniazda w wysokich trawach na wyspie i agresywnie bronią swojego terytorium. Można oberwać dziobem w głowę – polecam na wszelki wypadek noszenie czapki, mniej boli. Można także zostać obsranym, a odchody rybitw podobno strasznie śmierdzą i ubranie po takim ataku nie zawsze nadaje się do noszenia.
Po obejściu wyspy prawie dookoła, jakąś godzinę przed odcumowaniem zasiedliśmy w jedynej restauracji na wyspie. Zjadłem bardzo smacznego maskonura z grilla. Zapewne w tym momencie wiele osób obruszy się, jak można jeść takie miłe ptaszki, ale szczerze mówiąc nie bardzo się tym przejmuję. Podobnie nie miałem oporów jedząc świnkę morską w Peru…
Droga powrotna do Dalvik przebiegła w nieco lepszym nastroju, ponieważ zaczęło wychodzić słońce pięknie oświetlając zbocza gór. Pod drodze minęliśmy całkiem spory statek wycieczkowy, który wypływał z Akureyri w drogę do kolejnego miejsca na Islandii, a może na Grenlandii …
Polowanie na wieloryba nie dało zadowalających rezultatów, choć udało mi się sfocić ogon humbaka z bardzo daleka, co wywołało podziw u kilku osób, które wraz ze mną dzielnie polowały z obiektywami w dłoni. Ponieważ później zobaczyliśmy znacznie więcej wielorybów, tego zdjęcia nie zamieszczam a galerii.
Celem następnego dnia było Myvatn, czyli jezioro meszek i region Krafla. Po spokojnym śniadaniu wyruszyliśmy w półtoragodzinną podróż do Myvatn. Droga z Akureyri do Myvatn jest bardzo malownicza i warto jechać nią z dozwoloną prędkością, nie tylko ze względu do widoki, ale także na policję, która podobnie jak w Polsce, lubi czatować na poboczu drogi. Wygląd to trochę inaczej, ponieważ zwykle czają się w zaparkowanym na poboczu samochodzie typu kombi, który za tylną szybą ma ukrytą maszynerię pomiarową. Widziałem ich dwukrotnie, za każdym razem byłem spokojny, ale wyobrażam sobie, że mandaty na Islandii mogą być równie wysokie jak ceny.
Po drodze do Myvatn mijamy Godafoss widoczny z daleka pióropuszem piany. Z tym wodospadem związana jest historia z początków państwowości Islandii. Jednak ponieważ głupio by było przepisywać przewodnik, nie będę zgłębiał tej przypowieści. Nazwę swą ten malowniczy wodospad zawdzięcza temu, że wrzucone zostały do niego figurki lokalnych bóstw, co oznaczało ich koniec i przejście Islandii na wiarę w jednego Boga.
Myvatn wita nas tym, o czym piszą wszystkie przewodniki, a mianowicie miliardami małych meszek, które rzucają się na człowieka z niesamowitą zaciekłością. Na szczęście, o ile ma to jakieś znaczenie, nie gryzą. Starają się za to wcisnąć w każdą możliwą szczelinę i otwór ciała. Nic miłego. Pierwszym naszym celem była wizyta w supermarkecie w Reykjahlid, niewielkiej miejscowości na północnym krańcu jeziora i zakup dwóch siatek, które zakłada się na głowę i zawiązuje pod szyją. Chroni to co prawda przed meszkami, ale tak skutecznie utrudnia zwiedzanie, że w zasadzie nie wiadomo co gorsze. Ludzie na ulicy dzielą się na trzy kategorie:
· Tych co twardo idą bez siatek i ciągle machają rękami, kręcą głową i kichają
· Kosmitów, czyli tych w siatkach na głowach
· Miejscowych, którzy zupełnie nic sobie z tego nie robią. Nie wiem jak to możliwe, ale udaje im się z tym żyć.
Tego dnia pogoda nie była zbyt rewelacyjna, więc zdjęcia są kompilacją dwóch pobytów w tym rejonie. Drugim powodem małej liczby udanych zdjęć są właśnie meszki, które pchają się do obiektywu aparatu i są na większości zdjęć.
W tym miejscu zrobiliśmy wycieczkę w rejon Krafla, co opisałem w kolejnym punkcie. W tym pozostanę przy opisie Myvatn.
W okolicy Myvatn jest kilka miejsc ‘turystycznych’, można je znaleźć w każdym przewodniku. Polecam grotę Grjótagjá, która w rozpadlinie tektoniczne kryje piękny basen z gorącą wodą. Obecnie teoretycznie wejście do niej jest zabronione, jednak nikt tego nie pilnuje. Powody zakazu są dwa. Jeden to niestabilność pokrywy groty, która może się zawalić przy niewielkim trzęsieniu ziemi, a druga to bardzo gorąca woda. Temperatura wody była kiedyś znośna, ale po jednym z trzęsień ziemi wzrosła do tego stopnia, że mało kto potrafi tam się zanurzyć. Ja nie dałem rady. Niedaleko jest druga grota Stóragjá, jednak miejscowi twierdzą, że woda w niej jest na tyle specyficzna, że kąpią się w niej tylko bardzo nietrzeźwi Islandczycy lub turyści.
Można wspiąć się na krater Hverfjall, z którego dobrze widać jezioro. Zrobiliśmy to, jednak atak meszek z jednej strony czynił wspinanie się po zboczu w siatce bardzo uciążliwym, z drugiej pogoda nie dała szans na obserwację jeziora z tej perspektywy.
Kolejnym punktem jest Dimmuborgir czyli „ciemne miasto” – formacje lawowe o niespotykanych kształtach. Niestety dotarliśmy tam pod koniec dnia, byliśmy mocno zmęczeni, a meszki nie dawały spokoju w takim stopniu, że przeszliśmy szybkim krokiem najkrótszą z oznakowanych tras i z ulgą wsiedliśmy do klimatyzowanego i wolnego od meszek samochodu.
Ostatnim punktem na trasie wokół jeziora były pseudokratery. Ciekawe formacje wyglądające jak niewielkie wulkany, ale powstałe na skutek wybuchu pary wodnej, a nie aktywności prawdziwie wulkanicznej.
Teraz cofniemy się o kilka godzin do rejonu Krafla.
Na północny wschód od Myvatn znajduje się wulkan Krafla, zwany dla niepoznaki regionem aktywności wulkanicznej. W 1975 roku po głębokich wierceniach mających dosięgnąć źródła ciepła dla elektrowni, rozpoczęła się erupcja wulkanu na polach Krafla, która trwała przez blisko 10 lat. Teren Krafla podnosi się i opada po kilkadziesiąt centymetrów w ciągu roku. Można powiedzieć, że chodzi się tam po cienkiej warstwie gorącej i dymiącej ziemi, pod którą drzemie wielka siła, która w każdej chwili może się obudzić. Rejon Krafla leży na styku płyt tektonicznych i taka aktywność nie może dziwić. Władze próbowały zamknąć wejście na pola Krafla, czyli do kaldery wulkanu, ale turyści oczywiście nic sobie z tego nie robili. Na szczęście obecnie można tam spacerować po wytyczonych ścieżkach i obserwować różne formy aktywności wulkanicznej. Nie powiem, że świadomość tego co znajduje się niezbyt głęboko pod stopami nie dodała dreszczyku spacerowi pośród rozpadlin, dymiących i ziejących siarką otworów i kolorowych narośli. Zdecydowanie warto poświęcić kilka godzin na spokojny spacer po tym niesamowitym miejscu.
Na osi czasu wracamy teraz do Akureyri i przygotowujemy się do wyjazdu na wieloryby.
Najlepsze kasztany są na placu Pigalle. Odzew na to hasło powinien brzmieć „Najlepsze wieloryby widać w Husavik”.
Po nieudanej wyprawie na wieloryby z Reykjaviku i malutkim ogonku w drodze z Grimsey, postanowiliśmy zmodyfikować plan podróży (ach, jakie to piękne mieć swobodę) i pojechać do Husavik aby po raz trzeci spróbować zobaczyć płetwę wieloryba znikającą pod wodą. Niewielkie miasteczko żyje właśnie z wypraw na wieloryby i chwali się tym, że szczególnie na wiosnę i w lecie, prawdopodobieństwo zobaczenia wieloryba jest praktycznie 100%. W naszym wypadku było to chyba 1000%. Wielorybów widzieliśmy mnóstwo i z bliska i z daleka, choć głównie dwa gatunki. Jeden mniejszy, minke whale, pokazuje zwykle płetwę grzbietową zazdrośnie strzegąc widoku ogona. Humbak czyli długopłetwce są pod tym względem znacznie przyjaźniejsze i kiedy nurkują głębiej, płetwa ogonowa pokazuje się w całej krasie. Bilety kupuje się w jednej z budek na przystani, a rejsów jest sporo. Ponieważ Husavik jest poza trasą wycieczek autokarowych, można spokojnie liczyć na wolne miejsce bez rezerwacji.
Po tej wycieczce mam kilka ogólnych uwag:
· Na statku zawsze słuchaj tego co mówi załoga. Inaczej możesz nieźle oberwać różnymi przedmiotami
· Zawsze ubieraj sztormiak jak dają. Pogoda zmienia się bardzo szybko, a sztormiak znakomicie chroni przed wszystkimi kłopotami.
· Jeśli możesz wybieraj mniejsze łodzie. Szybciej płyną do celu, łatwiej manewrują i jesteś bliżej wielorybów. Także perspektywa do robienia zdjęć jest lepsza, bo można uchwycić płetwę z tłem innym niż woda.
Patrząc na zdjęcie wiecie już zapewne, że wybraliśmy większą jednostkę, ale i tak było świetnie.
W drodze powrotnej wyszło słońce i dwa kolejne dni były jednymi z najładniejszym na naszej wycieczce.
Z Husavik pojechaliśmy zwiedzić kanion Asbyrgi, a dalej zobaczyć wodospady Detifoss i Selfoss. W trakcie tej wycieczki na własnej skórze przekonałem się do jeszcze jednej ogólnej islandzkiej prawdy:
· Jak widzisz stację benzynową ZAWSZE tankuj do pełna, bo nie wiesz kiedy będzie następna.
Na szczęście nie zabrakło mi paliwa, ale … Po wyjeździe z Asbyrgi jadąc na wschód mija się stację benzynową N1 (bardzo fajne samoobsługowe stacje – płaci się kartą płatniczą w automacie), ale nie zatankowałem, będąc pewnym, że po wizycie przy Detifoss dojadę później do „Jedynki” gdzie musi być jakaś stacja… Smaczku sytuacji dodaje fakt, że wypożyczając samochód zamówiłem przezornie dodatkowy kanister, który dostałem, ale … dotychczas nie napełniłem. Już w drodze do Detifoss, na kompletnym bezdrożu zacząłem kalkulować zużycie paliwa i nijak nie wychodziło mi, że dojadę dalej do Reykjahlid, gdzie stacja jest z pewnością. Rzut oka na atlas upewnił mnie w przekonaniu o własnej głupocie. Stacji nie było w promieniu dobrych 80 km, oczywiście poza tą, którą minąłem przy Asbyrgi. Wściekły na cały świat, a przede wszystkim przeklinając własną głupotę, na szybko zaliczyliśmy Detifoss i jadąc powoli i oszczędnie doturlałem się „na oparach” z powrotem do Asbyrgi. Miałem nadzieję, że inżynierowie Toyoty przewidzieli istnienie takich …. jak ja i że jest jakaś dodatkowa rezerwa. Okazało się że była … Przez ostatnie 15 km komputer pokładowy pokazywał ZERO, ale samochód ciągle jechał. Zatankowałem do pełna i przy okazji także kanister, który ja się domyślacie, nie był mi już nigdy później potrzebny.
Cóż, człowiek uczy się na własnych błędach.
Wróciliśmy do Akureyri i przygotowaliśmy się mentalnie na kolejne dwa dni, które miały prowadzić przez najdziksze ostępy interioru Islandii.
Drogi w interiorze nie różnią się prawie od pozostałych, przy czym ‘prawie’ robi zasadniczą różnicę. Dla wielu z Was moje uwagi mogą być śmieszne, jednak przypominam, nigdy wcześniej nie siedziałem za kierownicą takiego samochodu i nigdy nie jechałem takimi drogami. Wąska, bardzo kamienista, już nie szutrowa, droga ograniczona ostrymi jak brzytwa kamieniami, czasami błoto, czasami wielkie kamienie jako tako wyrównane na polu lawy, czasami woda, śnieg, … w zasadzie wszystko.
Wyjazd w interior zawsze jest ryzykowny. Może się zepsuć samochód, można zabłądzić, można utopić auto w rzece, można wpaść zbyt szybko na kamień, można … Jazda jednym samochodem jest ryzykowna podwójnie, ponieważ jest się zdanym na siebie. W dwa samochody zawsze jest inne wyjście. Dlatego aby się zabezpieczyć przed takimi sytuacjami wynająłem w Polsce telefon satelitarny, który dokładnie sprawdziłem przed wyjazdem z Akureyri, naładowałem na maksa i miałem nadzieję, że nie będę go nigdy potrzebował.
Teraz jeszcze jedna dygresja dotycząca przejezdności dróg klasy ‘F’. Jak wspomniałem na początku, można by sądzić, że koniec czerwca jest terminem bezpiecznym i poruszanie się takimi drogami jest możliwe. Nic bardziej błędnego. Po przylocie na Islandię zacząłem rozpoznawać temat (ten zakres możliwych atrakcji umknął mi podczas przygotowań) i z przerażeniem stwierdziłem, że 19-go czerwca większość dróg w interiorze jest zamknięta. Trzeba wiedzieć, że na Islandii obowiązują bardzo restrykcyjne przepisy dotyczące off-roadu i jazdy drogami ‘F’. W zimie, mając odpowiednio przygotowany samochód, można jeździć prawie wszędzie. Od momentu roztopów zasady się zmieniają i można jeździć WYŁĄCZNIE po wyznaczonych drogach. Nie wolno z nich zjeżdżać nawet o kilka metrów aby ominąć rozlewisko. Kto może tego pilnować? Otóż w interiorze przemieszcza się ciągle wielu Rangersów, strażników przyrody, jeżdżących wielkimi Isuzu z jeszcze większymi silnikami. Oczywiście nie są wszędzie, ale tam gdzie są pokusy aby zwiedzać poza szlakiem, są na to przygotowani. Nie warto ryzykować jazdy poza wytyczoną drogą, kary są dotkliwe.
Wracając jednak do meritum. Od pierwszego dnia po przylocie zacząłem śledzić strony wskazane mi przez uczynną Panią z islandzkiej organizacji turystycznej. Ku swemu przerażeniu stwierdziłem, że cały plan podróży może wziąć w łeb. Okazało się, że zima była bardzo ostra i w wielu rejonach Islandii było ciągle bardzo mokro a nawet, co stwierdziłem na własne oczy, leżało jeszcze kilka metrów śniegu.
Jeszcze wieczorem dnia poprzedzającego nasz planowany wyjazd w kierunku Askja wszystkie potrzebne drogi F, szczególnie F88, były jeszcze zamknięte, jednak uzyskałem informację, że może zostaną otwarte od rana dnia następnego. Nie mając pewności, wyruszyliśmy z Akureyri, minęliśmy Godafoss, Myvant i po dwóch godzinach zobaczyliśmy miejsce w którym droga F88 odchodzi od jedynki. Łańcuch, który widzieliśmy wczoraj wieczorem i znak zakaz ruchu zniknął. Droga stała otworem.
Serce mi biło gdy wjeżdżałem na szutrową drogę prowadzącą do środka „niczego”.
Z perspektywy czasu patrząc, choć nie wszystko wyszło zgodnie z planem, właśnie ten fragment naszej podróży pamiętam najbardziej. Zupełna pustka, jazda po drodze na której nie spotykam żadnych (prawie) samochodów, bezkres pól lawowych, wulkan Herðubreið, nasze nemezis, którego widzieliśmy od kliku dni i przez następne kilkanaście godzin, rzeki, które trzeba było przejechać, słońce, piętnaście stopni ciepła, … Niepowtarzalne wrażenie. To po prostu trzeba przeżyć samemu.
Toyota cięła jak przecinak, widać doskonale, że właśnie na takie okoliczności ten samochód został zaprojektowany. Może to głupota, ale po wąskiej szutrowej drodze jechałem ponad 90 km/h. Niesamowite wrażenie. Były jednak odcinki, gdzie droga prowadziła przez pola lawy, na których osiągnięcie powyżej 20 km/h było dużym sukcesem. I cały czas w polu widzenia Herðubreið, czyli ciastko z pianką, jak go ochrzciliśmy.
Po czterech godzinach jazdy przez totalne bezdroża dojechaliśmy do podnóża Askji, krateru z pięknym jeziorem, które oglądałem na wielu zdjęciach. Do przejechania zostało nam jakieś 8 km pod górę. Okazało się, że szczęście nas opuściło. Co prawda droga F88 i dalej F910 prowadząca pod Askja były otwarte. Otwarta była także droga F894, która pozwala dojechać do samego jeziora, ale po przejechaniu 5 km wśród coraz większych zwałów śniegu, dotarliśmy do końca drogi. Do miejsca do którego dotarł wielki pług, ale gdzie utknął. Od celu dzieliło nas jakieś 3 km. Próbowaliśmy dotrzeć tam na piechotę, ale po godzinie marszu po kolana zapadając się w mokrym śniegu zdecydowaliśmy o powrocie do samochodu i odwrocie. To była poważna porażka, ale nie było żadnej szansy na osiągnięcie celu z takim wyposażeniem jakie mieliśmy.
Po zjedzeniu obiadu ugotowanego na butli gazowej przy schronisku Dreki, próbowaliśmy dotrzeć do drugiego celu naszej podróży, czyli do Kverkfjoell, miejsca znanego ze wspaniałych lodowych jaskiń wydrążonych przez gorącą wodę wypływającą spod lodowca.
Wjazd na drogę F902 w kierunku Kverkfjoell był otwarty, więc pojechaliśmy. Trochę martwiło mnie, że na drodze którą jechałem nie było żadnych śladów opon. Miejscami droga rozmywała się na szerokich polach przewianego wiatrem pyłu, poprzecinanego śladami wody spływającej podczas opadów, ale jechaliśmy dalej. Po kilkunastu kilometrach natrafiliśmy na most nad rwącą rzeką, wjazdu którego broniła zamknięta brama. Nie było kłódki i można było ją otworzyć, ale wtedy nie byłem jeszcze pewien czy można. A było można.
Cóż było robić, klnąc ostro zawróciłem i po 5 godzinach znaleźliśmy się z powrotem w miejscu, w którym F88 odchodziła od jedynki. Prawie 300 km po bezdrożach Islandii zrobiło swoje. Niestety bez osiągnięcia założonego celu.
Cóż było robić, zaczęliśmy zmierzać jedynką na wschód. Tego dnia planowałem nocleg w samochodzie w okolicy Kverkfjoell. Nie mieliśmy nic zarezerwowane. Zacząłem przeglądać mapę i wpadłem na pomysł. Otóż do Kverkfjoell da się dojechać na kilka sposobów. Pojechałem więc do farmy Möðrudalur, która znajdowała się w niedaleko początku drogi F905 zdążającej do Kverkfjoell z innej strony.
Ponieważ było już późno, zatrzymaliśmy się w Möðrudalur na całkiem smaczną kolację. Jest tam kemping, stacja benzynowa i restauracja. Jest także malowniczy kościółek, który sfociłem korzystając z deszczu, który wyprodukował piękną tęczę. Okazało się, że była to nasza jedyna nagroda w tym dniu.
W restauracji, czekając na kolację, pojawiła się rangerka, która stwierdziła, że co prawda dojazd do Kverkfjoell z tej strony jest otwarty, jednak lodowe jaskinie, cel naszej podróży, są zamknięte dla turystów od czasu wypadku jaki miał miejsce dwa lata wcześniej. Prawdopodobnie to „zamknięcie” było bardziej teoretyczne niż praktyczne i można było próbować się tam dostać, jednak nasza determinacja osłabła i pokonani przez interior zdecydowaliśmy się jechać jak najdalej na południe aby dojechać w okolice laguny lodowej Jokulsarlon, rezygnując z zarezerwowanego wcześniej noclegu w Reydarfjordur. Zarezerwowałem przez internet nocleg w hotelu Edda w Vik i pojechaliśmy kierując się najpierw na południe, a potem na zachód. Droga w tym rejonie jest bardzo kręta i okrąża kolejne fiordy. Dystans, który w linii prostej pokonalibyśmy w ciągu 5 min, zajmował 30. Taki jest urok skalistego wybrzeża. Na szczęście w podróży przyświecał nam piękny księżyć w pełni mieniący się na granatowym niebie.
W tym miejscu jedna dygresja. Jeśli chcecie szybciej przejechać ten odcinek drogi, można wykorzystać skrót drogą 939, która przebiega przez przełęcz, zamiast jechać wybrzeżem. Droga jest dość wąska i wymagająca, oczywiście szutrowa. Na szczęście w letnią noc widoczność była na tyle dobra, że dało się ją przejechać bez problemów, znacznie skracając czas przejazdu.
Z jednej strony odczuwałem gorycz porażki, z drugiej prawie 10 godzin przejechanych przez bezdroża Islandii były wspaniałym przeżyciem i postanowiłem, że jeszcze tam wrócę bogatszy o najcenniejszą rzecz, czyli własne doświadczenie.
Lodowa laguna Jokulsarlon jest najdalej na wschód położonym celem wycieczek zorganizowanych. Odległość kilku godzin jazdy od Reykjaviku daje szansę na dojazd i powrót w jeden dzień. Znakomicie było to widać na parkingu do którego dotarliśmy około 9:15 rano.
Jak wspomniałem wcześniej, zmieniliśmy plany i noc, którą zamierzaliśmy spędzić w samochodzie w okolicy Kverkfjoell, spędziliśmy około 30 km przed Jokulsarlon nad huczącą rzeką spływającą z czoła lodowca Vatnajokull. Zatrzymaliśmy się na nocleg około północy i po kilku godzinach snu w samochodzie ruszyliśmy dalej. Po drodze mijaliśmy opuszczone farmy, znak czasów na Islandii. Rejon południowego wschodu staje się obecnie pustynią. Wąski pas ziemi między lodowcem a morzem przecięty JEDYNKĄ, mocno utrudnia życie i młodzi ludzie nie chcą dalej ciągnąć tradycji rodziców uciekając w okolice Reykjaviku.
Wracamy jednak na parking nad Jokulsarlon, gdzie spotkała mnie najgorsza przygoda podczas naszej wyprawy, sprokurowana jednak w całości przeze mnie. Ale o tym za chwilę.
Gdy robiłem zdjęcie księżyca w pełni widziałem nadchodzący wał chmur. Na Islandii nie jest to nic zaskakującego, ale po dwóch dniach ładnej i ciepłej pogody, widok chmur nie napawał optymizmem. Dlatego ucieszyłem się z w miarę pogodnego poranka.
Nauczony doświadczeniem z wyprawy na wieloryby, postanowiłem popłynąć na lagunę dużym pontonem typu Zodiac. Słusznie założyłem, że takim pontonem można podpłynąć bliżej gór lodowych, ale miało, jak się później okazało, także fatalne konsekwencje. Okazało się bowiem, że kolejny rejs odbędzie się za około 30 min. Czas spędziliśmy spacerując nad laguną i podziwiając góry lodowe, które spływały rzeką do morza. Te 30 min spowodowały całą lawinę wydarzeń.
Przyszedł nasz czas i po zapakowaniu się w grube anoraki (zdecydowanie niezbędne !) i po założeniu kamizelek ratunkowych, wsiedliśmy do sporego pontonu i ruszyliśmy w głąb jeziora. Przejazd od miejsca zaokrętowania do brzegu lodowca zajmuje około 20 min szybkiego rejsu. Powrót jest znacznie wolniejszy, ponieważ w założeniu podpływa się do kolejnych gór lodowych i trwa około 40 min.
Widoki są oszałamiające. Niestety pogoda przestała nam sprzyjać. Zaczęło najpierw siąpić, a potem zaczęła się normalna ulewa. Anoraki były zbawieniem, nie wiem, jak byśmy przeżyli ten rejs. No i my przeżyliśmy w dobrym zdrowiu, ale mój aparat niekoniecznie. Cały czas robiłem zdjęcia obawiając się, że drugi raz nie znajdę się w tym miejscu, mając w pamięci fakt, że TEN model jest podobno wodoodporny i dobrze znosi nawet bezpośredni deszcz. Zniósł, to fakt. Do końca rejsu robiłem zdjęcia i kręciłem krótkie filmy nie przejmując się nadmiernie ilością wody spływającą z anoraku na aparat. Idiotyzm sytuacji polegał na tym, że miałem w plecaku osłonę przeciwdeszczową, jednak z powodu ciasnoty na zodiaku i problemami z poruszaniem się w anoraku uznałem, że damy radę. No o po około godzinie rejsu powróciliśmy do punktu startowego, rozebraliśmy się z anoraków i galopem, w strugach ulewy wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy dalej w kierunku Vik i Dryholaey mając w planie po drodze ciekawy wodospad Svartifoss. Niestety upadł mój plan aby po powrocie z rejsu zrobić na spokojnie zdjęcia całej laguny. Zrobiłem na początku kilka fotek, ale raczej na szybko. Cóż, ta okazja umknęła bezpowrotnie. Po wyjeździe z Jokulsarlon zatrzymaliśmy się na chwilę nad kolejną, znacznie mniejszą laguną aby zrobić kilka ujęć pokazujących całość otoczenia. I tu zaczął się horror. Aparat zaczął wariować. Czasami się włączał, czasami wyświetlał jakiś ‘Error no …’ i głośno strzelał, czasami zrobił jedno zdjęcie, ale jak sami rozumiecie, pot zaczął spływać mi po plecach. Tym bardziej, że przed wylotem z Polski postanowiłem zostawić moje drugie ‘body’ EOS-a 40D w Polsce… Ilość przekleństw jakie sam na siebie wypowiedziałem i głośno i w duchu jest trudna do oszacowania. Przeklinałem zarówno swoje lenistwo, które spowodowało, że nie użyłem osłony, a także głupotę – pozostawienie drugiego body w Polsce. Ale jak to u Hitchcocka, napięcie tylko rosło. Aparat rozłożyłem na części, pootwierałem wszystkie zapadki i pokrywy i liczyłem na to, że przeschnie. Niestety …
Dramat zaczął się po dojechaniu do Svartifoss. Pogoda zrobiła się całkiem ładna, świeciło słońce, co po gwałtownym opadzie deszczu dało bardzo duszną atmosferę. Z parkingu położonego na poziomie ‘zero’ trzeba podejść ostro jakieś 25 minut aby dotrzeć do wodospadu. Oczywiście zabrałem aparat, ale ten całkowicie odmówił posłuszeństwa. Każda próba włączenia dawała jedynie komunikat „Error …” i głośne strzelanie migawki. Wściekły na siebie i załamany perspektywą wielu kolejnych dni bez działającego aparatu zupełnie nie miałem ochoty podziwiać Svartifoss i dość szybko pojechaliśmy dalej w kierunku miasteczka Vik. Po drodze pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie – typowa Islandia. W ten sposób dojechaliśmy do Vik, gdzie postanowiłem spróbować reanimacji aparatu. O tym jak to zrobiłem, opowiem w kolejnym odcinku.
Teraz tylko kolejna złota rada:
· Jeśli masz więcej aparatów, na każdy wyjazd bierz wszystkie. Nigdy nie wiesz co się stanie…
Podczas jazdy w kierunku Vik, cały czas mając nadzieję na reanimację aparatu, który leżał roznegliżowany na siedzeniu, przypomniałem sobie audycję radiową, której wysłuchałem kilka dni przed wyjazdem na Islandię. Dotyczyła ona sposobów ratowania telefonów komórkowych utopionych w rozmaitych płynach. Zapamiętałem ciekawą radę. Mianowicie po osuszeniu z najważniejszych zanieczyszczeń, zalane urządzenie, oczywiście maksymalnie rozłożone na części, należy zamknąć w pudełku z dużą ilością ryżu. Ryż znakomicie wchłania wodę i w ten sposób doprowadza do bardzo szybkiego usunięcia jej nadmiaru z wnętrz urządzenia. Postanowiłem skorzystać z tej rady, nic gorszego nie mogło mnie już spotkać.
Po przyjeździe do Vik zalogowaliśmy się w hotelu Edda, który zarezerwowałem wcześniej przez Internet. Okazało się to znakomitym zabiegiem, ponieważ przy mnie kilka osób, które nie miały rezerwacji, odbiły się od przysłowiowej ściany. Hotel był pełen.
W tym miejscu krótka dygresja. Nie chcę się skupiać na cenach na Islandii, jednak wspomnę, że hotel klasy Edda (na oko 2,5 gwiazdki), kosztuje około 500 zł za noc w pokoju dwuosobowym bez śniadania i jest to średnia cena jak na Islandię. I to jest cena z rezerwacji przez Booking.com, bo na miejscu cena cennikowa „z ulicy” była o 20% wyższa.
W słońcu poszliśmy szukać sklepu. Temat zakupów na Islandii to osobna historia. Są supermarkety, raczej mniejsze niż większe odnosząc się do naszych standardów, jednak są otwarte tylko w dni powszednie i krótko w soboty. Jest kilka sieci średnich supermarketów, najpopularniejsze to Kronan i Bonus, gdzie można kupić wszystko co jest niezbędne z powyższym zastrzeżeniem. W niedziele trzeba szukać sklepów 10-11, które są chyba najdroższe na Islandii, ale są otwarte 24/7, co dla turysty jest bezcenne. Podstawowy wybór wędlin, pieczywa i napojów (poza alkoholem) zapewnia możliwość przetrwania. Warto jednak pamiętać, że na Islandii takie sklepy są tylko w miastach. Patrząc na mapę, można zauważyć, że są trasy liczące po kilkaset kilometrów, na których nie ma możliwości zrobienia zakupów. Są niewielkie sklepy przy stacjach benzynowych, ale też tylko przy tych większych. Z zakupami jest jak z benzyną . Jak widzisz otwarty sklep, to kupuj co jest potrzebne, bo następna okazja może być za 2 dni…
Namierzyliśmy Kronana w Vik i poza normalnymi zakupami na jutrzejsze śniadanie (nie zdecydowałem się płacić za nie w hotelu), kupiłem paczkę ryżu. Odpowiednie pudełko miałem ze sobą i wykonałem zalecenia z audycji. Aby być sprawiedliwym, już przed włożeniem aparatu do pudełka zaczął odzyskiwać podstawowe funkcje na tyle, że można było spróbować zrobić zdjęcie, jednak efekt nie zawsze był przewidywalny. Np. działał tylko jeden punkt autofokusa, ale działał.
Wieczorem krótki wypad na czarną plażę z widokiem na diabelskie okno, i pora szykować się na kolejny dzień, na który planów na razie nie mieliśmy. Tę noc mieliśmy spędzić zgodnie z oryginalnym planem w Reydarfjordur, a lagunę zwiedzać „jutro”. Można powiedzieć, że wyprzedziliśmy nasz wycieczkowy czas. Oryginalny plan przewidywał, że ze Skogar, gdzie mieliśmy zarezerwowany kolejny nocleg, mamy przejechać trasą terenową wokół Katli docierając do Reykjaviku. Musiałem przeorganizować nasze plany.
Poranek w Vik powitał nas ulewą i mgłą. Chmury wisiały tuż nad naszymi głowami i myśl o jakiejkolwiek wycieczce w góry, co planowałem, trzeba było wyrzucić do kosza. Na szczęście po nocy w pudełku z ryżem aparat odzyskiwał kolejne funkcje, a mnie zaczął wracać optymizm.
Przypomniałem sobie wyprawę Smoka, który opisywał wrażenia z wyspy Vestmannaeyjar. Ponieważ prognoza zapowiadała, że po południu ma być ładnie, postanowiłem zaryzykować i zmienić plany.
Jeszcze kilka lat temu na Vestmannaeyjar można się było dostać z Þorlákshöfn płynąc kilka godzin promem. Na szczęście całkiem niedawno rząd zdecydował o wybudowaniu linii promowej z Landeyjahöfn, miejsca w którym jest tylko port promowy, a z którego na Vestmannaeyjar można dopłynąć w 30 min. Udało nam się zapakować na prom (jeszcze w deszczu) i w towarzystwie kilkudziesięciu straszliwie rozwydrzonych islandzkich dzieciaków popłynęliśmy na wyspę. Na szczęście mocno kołysało i dzieciaki szybko zajęły się wypróżnianiem zawartości swoich żołądków do specjalnych kartonowych pudełek znajdujących się wszędzie na promie. Swoją drogą czytałem, że islandzkie dzieci należą (w masie) do bardzo rozbrykanych. To widzieliśmy na promie potwierdzało z nawiązką to co czytałem, a brak jakiejkolwiek reakcji opiekunów na hordy młodzieży skaczącej w butach po kanapach promu wskazywał na jakiś głębszy problem.
Po około 30 min rejsu już w ciszy i wśród stada bardzo bladych twarzy, wpłynęliśmy meandrując do portu miasta Vestmannaeyjar leżącego na wyspie Heimaey. Dokładniej rzecz biorąc, Vestmannaeyjar to nazwa zarówno archipelagu wulkanicznego leżącego ok. 9 km na południe od wybrzeża Islandii, a także miasta na największej wyspie Heimaey.
Sama wyspa znana jest z tego, że w 1973 roku wybuchł wulkan Eldfell, który zaczął zalewać miasto lawą. Erupcja polegała na tym, że z powstałej szczeliny zaczęła wydobywać się w wielkich ilościach lawa. Strumień lawy płynął w kierunku miasta, a co gorsza w kierunku wejścia do portu. Ważne dla całości sprawy jest to, że z Vestmannaeyjar pochodzi ponad 60% (czytałem nawet, że 80%) całej „produkcji” ryb i owoców morza na Islandii. Podczas erupcji, którą można było oglądać w telewizji, ewakuowano na stały ląd całą, liczącą około 5000 osób populację miasta. W mieście pozostali strażacy, którzy starali się zatrzymać strumień lawy zmierzający do zablokowania wejścia do portu. Siły strażaków i przyroda nie dopuściła do całkowitej blokady portu i obecnie port Vestmannaeyjar jest najbezpieczniejszym portem na Islandii. Wejście do niego wymaga co prawda wielkich umiejętności i zmusza do lawirowania duże statki, ale jest całkowicie bezpieczne.
Erupcja zalała kilkunastoma metrami lawy prawie 30% miasta. Spacerując po polu lawowym można spotkać tabliczki z nazwami ulic jakie znajdują się w głębi lawy. Warto wejść na 200 metrowy wulkan Eldfell, z którego widać panoramę miasta.
Pogoda zgodnie z prognozą zrobiła się całkiem ładna, więc miło spędziliśmy czas do powrotu spacerując po mieście.
Jadąc do hotelu, tym razem z Skogar, zatrzymaliśmy się przy ładnym wodospadzie Seljandsfoss, znanym z tego, że można spacerować za kurtyną spadającej z klifu wody. Słońce sprezentowało nam tęczę, a aparat na szczęście zaczął działać na 95%. Kilka drobiazgów jeszcze nie funkcjonowało i zaczęło działać dopiero w ostatni dzień pobytu na Islandii, ale obecnie aparat sprawuje się w 100% OK.
Ponieważ prognoza na kolejny dzień nie była dobra, a mieliśmy wrócić już do Reykjaviku, zastanawiałem się nad dalszym planem. Przejazd drogą terenową wokół wulkanu Katla trzeba było odłożyć na kolejną wizytę na Islandii.
Zbliżam się już na szczęście do końca opisu naszej podróży, choć z chronologii wynika, że będą jeszcze trzy kolejne dni. Jak pisałem na wstępie, zdecydowałem na niewielką zmianę kolejności, więc teraz zmierzamy do Reykjaviku.
Pogoda niestety zepsuła się na dobre. Lało cały dzień, a chmury prawie lizały nam fryzury. Mimo to zdecydowałem się na podróż nieco na około, aby zobaczyć podwójny wodospad Haifoss, a także zwiedzić historyczną rekonstrukcję torfowej farmy Stong. Plan udało się zrealizować, choć pogoda rzucała nam kłody pod nogi. Przypadkiem, nieco błądząc w drodze do Stong, trafiliśmy na porzucone kąpielisko termalne w Reykholt. Całkiem spory basen ciągle był wypełniony gorącą wodą pobieraną z lokalnego źródła, a połamane ogrodzenie sugerowało, że basem jest czasami używany bez nadzoru.
Po drodze do Reykjaviku zaliczyliśmy jeszcze zrekonstruowane torfowe farmy, a także kolejny wodospad, nie wiem już który, Hjalparfoss.
Po kilku godzinach jazdy w deszczu i słocie dotarliśmy z powrotem do Reykjaviku, aby spędzić tam jeszcze dwa dni, które znalazły się na początku opisu naszej podróży.
I to by było mniej więcej na tyle.
Na koniec kilka zdjęć, które trudno było włączyć w cykl opowiadań, ale uznałem je za warte pokazania.
Zgodnie z obietnicą podaję linki do kilku stron, które mogą się przydać przy planowaniu podróży po Islandii:
Pogoda:
http://en.vedur.is/ chyba najlepsza strona o pogodzie na Islandii. Prognozy na kilkanaście godzin sprawdzają się znakomicie
Drogi:
http://www.vegagerdin.is/english
http://www.vegagerdin.is/media/umferd-og-faerd/Halendi.pdf
http://www.vegagerdin.is/english/road-conditions-and-weather/the-entire-country/island1e.html
http://vegasja.vegagerdin.is/en/
noclegi:
http://www.privatestay.com/search/Iceland-0152.php
https://www.airbnb.pl/s/Islandia?source=bb
samochody:
http://icelandcruiser.com/ tutaj wypożyczyłem Toyotę z całym wyposażeniem
http://sadcars.com/en bardzo budżetowa wypożyczalnia, samochód … jeździł
dokładne mapy turystyczne:
http://sp.com.pl/Sklep.php?q=%3DTPDP6A803
http://www.vatnajokulsthjodgardur.is/english/hiking/
Jokulsarlon:
http://www.visitvatnajokull.is/
Prom na Grimsey:
http://www.nat.is/travelguideeng/grimsey_ferry.htm
wieloryby z Husavik:
http://www.gentlegiants.is/home/
wieloryby z Reykjavik:
wypożyczalnia ekwipunku turystycznego:
http://www.iceland-camping-equipment.com/
zakupy spożywcze na Islandii:
http://www.iheartreykjavik.net/2013/07/the-ultimate-guide-to-food-shopping-in-iceland/
http://www.vinbudin.is/ sieć z alkoholem
różne:
http://wyborcza.biz/Waluty/0,111141,,,Profil_waluty,ISK.html
Z przyjemnością odpowiem na pytania jeśli takowe się pojawią.
Pozdrawiam, bARtek
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Bardzo ciekawie opisane przeczytalem od deski do deski,przepiekne foto Bartku.Pozdrawiam serdecznie.
-
No tak, przeczytalem wszystko od A do Z i jak zwykle sie nie zawiodlem, bowiem tekst ten jak i wszystkie inne czyta sie znakomicie a przy tym gdy okraszony jest tak swietnymi zdjeciami, to wowczas jest na prawde bardzo zajmujaca i przyjemna lektura.
O ile pamietam, Twoje podroze do N.Zelandii i RPA, to chyba tam nie spotkales sie z wielorybami (wspominam o tym, bo tu z Twoich slow nie bardzo zrozumialem, czy je tam widziales czy tez nie), czyli, ze do trzech razy sztuka - ciesze sie, ze Ci sie udalo i rzeczywiscie zrobiles znakomite zdjecia tych olbrzymow. Islandia to bylo jedno z 3 miejsc, gdzie mnie sie udalo zobaczyc wieloryby (orki na Alasce wiele lat temu i pol roku temu wlasnie w RPA), wiec wiem co to znaczy :-)
Nasze trasy troche sie pokryly - w koncu musialy, bo Islandia nie jest az taka wielka :-) Niemniej w kilku punktach sie znacznie roznila. Bardzo ciekaw bylem Twojego przejazdu przez srodek wyspy - to musialo byc rzeczywiscie ekscytujace!
Osobny temat to pogoda. Tak sie akurat sklada, ze w roznych miejscach, w ktorych bylismy, pogoda czesto byla inna, wiec i nasze zdjecia (doswiadczenia oczywiscie tez) sa bardzo odmienne.
Cale szczescie, ze aparat wyzdrowial :-)
Wszystkiego dobrego w Nowym Roku!! -
Przepiękne krajobrazy, bardzo ciekawy opis wyprawy, gratulacje.
Pozdrawiam Tadek -
Dzięki za miłe słowa. Gdyby ktoś chciał więcej informacji do przygotowania wyjazdu, jestem do dyspozycji.
Pzdr/bARtek -
Po przeczytaniu i przejrzeniu Twoich zdjęć, marzy mi się jeszcze bardziej :)
-
Bartek, no co tu można mądrego napisać. Genialne zdjęcia + super opis. Póki co Islandia jest poza moim zasięgiem, tym przyjemniej spędziłem czas w Twojej galerii. Pozdrawiam
-
Wspaniałe popołudnie spędziłam zatopiona w lekturę Twojej opowieści.....a zdjecia? piękne !
-
ja tez tu dotarlam w końcu, zachecona dobrymi opiniami innych.
Dobrze sie czytalo, a czytajac opisy mialam wrażenie, ze podroz trwała o wiele dluzej niz w rzeczywistości. -
Wspaniała wyprawa, choć z racji klimatu nie jest to kierunek, na który dałaby się namówić moja żona. Z tym większą przyjemnością - mając świadomość, że raczej tam nie dotrę - obejrzałem piękne islandzkie pejzaże uwiecznione na Twoich zdjęciach. Pozdrawiam.
-
Dziś tylko zajrzałem i poczytałem, a jutro wezmę się za zdjęcia. Pozdrawiam.
-
marzy mi się Islandia, więc na pewno tu jeszcze zajrzę :)
-
miałam nadzieję, że po krachu finansowym będzie trochę taniej, ale nic z tego. Wspaniała podróż, gratuluję
-
Wspaniała i ciekawa podróż!:) Gratuluję wyprawy.
Islandia to moje marzenie:)
Zaczęłam dzisiaj czytać i przeglądać.
Dokończę w tygodniu.Pozdrawiam! -
Piękne zdjęcia i ciekawe miejsca, a te kolory! I jak tu plusików nie stawiać!
-
Obejrzane i przeczytane, zajęło mi to ze 4 godziny, ale warto było poświęcić to niedzielne popołudnie na taką lekturę. Mam do Islandii wielki sentyment, to przez to pewnie. BArtku super wyjazd, pięknie opisany, jak tak porównuję to większość miejsce zwiedziliśmy razem. Zazdroszczę odwiedzin na wyspach, my nie daliśmy rady czasowo. Gratuluję pięknej wycieczki.
-
Co bynie mówić, Islandia jest fascynująca. I taka inna od reszty Europy. Pozdrawiam
-
Jak na razie udało mi się przeczytać wszystko z wypiekami na policzkach. Sprawa aparatu jest mi bardzo bliska, ale Islandia też od lat mnie czaruje... Bardzo ciekawie wszystko opowiedziałeś!
Teraz biorę się za zdjęcia. -
Piękne miejsca,zdjęcia i wrażenia.
Pozdrawiam-) -
Dziekuje Ci za zawiadomienie. Ogladne Twoja podroz dokladnie. Na razie tylko kuknalem, ale juz widze, ze bedzie co ogladac :-)
-
Aniu, dzięki za poświęcony czas :) Kolory, jak to kolory... Można je nieco wspomóc, co uczyniłem, nie kryjąc się z tym faktem. Jednak jeśli nie ma żadnych kolorów, to nie da się ich podkręcić, więc potencjał jest :)
-
zaskoczona jestem kolorami.....
-
Bardzo ciekawa podróż, bardzo interesująco opisana....... do niedzielnej kawki ją miałam ;)
pozdr.